Ludzie zwykle chcą więcej. Przedmiotów, pieniędzy, czasu czy zaproszeń na wyjścia. Bo więcej, to przecież lepiej.
Tak samo z wyborem, też chcemy, by był jak największy. Zwłaszcza, że w naszym przekonaniu duży wybór jest tożsamy z rozwojem czy zamożnością.
Gdy opowiadam komukolwiek o tym, że w Danii wybór zarówno produktów spożywczych jak i odzieżowych jest znikomy, reakcją zwykle jest zdziwienie albo nawet niedowierzanie. Wciąż mamy to dziwne przyzwyczajenie do narzekania na nasz własny kraj i ślepe wpatrywanie się w to, co “na zachodzie”. I nadal wydaje nam się, że u nas to bieda, tam to dopiero mają.
Dylematy przy półce.
Opowiadałam Wam już kiedyś moją historię o tym, jak w Hali Koszyki, w jakimś sklepie ze zdrową żywnością, stanęłam przy półce z sokami. A tam był ich miliard. Różne smaki, wielkości, zawartości owoców.
Owszem, czasem człowiek ma ochotę na odmianę i szuka czegoś ciekawego. Jednak ja w tamtej chwili chciałam się po prostu czegoś napić. I to szybko.
Nie lubię za dużego wyboru i nigdy go nie lubiłam. Dlatego zakupy zawsze wolałam robić w osiedlowym sklepie, niż w ogromnym, zaopatrzonym po sam sufit, molochu.
Wybory są fajne…
Fajnie jest mieć wybór, bo dzięki temu mamy jakąś tam swoją świadomość, że decydujemy o tym, co nas spotyka w życiu.
Poza tym istnieje wpajany nam wzorzec kulturowy, że powinniśmy podejmować jak najwięcej decyzji – odnoście studiów, kariery, sportów, znajomych czy miejsca zamieszkania. I to ma sens w momencie, kiedy dotyczy kluczowych kwestii naszego życia.
Bo wybór to wolność. A wolność, jakby nie było, jest fajna.
Jednak sytuacja diametralnie się zmienia, gdy kwestią wyboru jest zakup najlepszego bochenka chleba. I ta decyzja zajmuje nam dobrych kilka minut.
… pod warunkiem, że nie ma ich zbyt wiele.
W teorii powinno być tak, że skoro możliwość wyboru czyni nas szczęśliwymi i wolnymi, to analogicznie więcej wyboru równa się więcej szczęścia.
Okazuje się, że jednak niekoniecznie. Większy wybór to często rozczarowanie, wyrzuty sumienia i strata czasu.
W pogoni za najlepszą opcją.
Cierpiałam kiedyś na przypadłość, którą dziś nazwałabym syndromem najlepszej opcji. Gdy miałam coś kupić, ginęłam na forach i różnego rodzaju porównywarkach cenowych, żeby znaleźć wersję najlepszą i najbardziej opłacalną.
Jednak nie od dziś wiadomo, że internet nie ma końca, w związku z czym traciłam masę czasu. A w rezultacie wcale nie byłam jakoś szalenie zadowolona z zakupu.
I rozumiem gdyby jeszcze chodziło o zakup samochodu czy domu. Jednak czasem na rzeczy był zwyczajny krem czy tusz do rzęs.
Teraz coraz częściej zdaję się na intuicję. I wmawiam sobie, że to co wpada mi w ręce czy w oko, jest dla mnie najlepsze. Być może wiele wspaniałych okazji przechodzi mi koło nosa. Ale jakie by nie były, to i tak wypadną słabo w porównaniu z ilością zaoszczędzonego czasu. I po prostu świętym spokojem.
Duży wybór przyczyną rozczarowania.
Brzmi głupio, ale faktycznie tak jest. Gdy kupujemy jakiś drobiazg, bez zastanowienia, praktycznie na chybił-trafił, to raczej nie mamy wobec niego szczególnych oczekiwań. Ot, kostka masła czy główka sałaty.
Zupełnie inaczej jest, gdy stajemy przed koniecznością wyboru albo większym zakupem. Eliminujemy różne opcje, argumentujemy sami sobie, dlaczego to a nie tamto będzie lepsze. W związku z czym nasze oczekiwania odnośnie wybranej rzeczy cały czas rosną – w końcu z jakiegoś powodu była lepsza od pozostałych. Dodatkowo próbujemy przekonać siebie, że naprawdę danej rzeczy potrzebujemy, pokazując ją w samych superlatywach.
A potem wracamy do domu i czujemy rozczarowanie, bo rzecz okazała się zwyczajna. I wcale nie taka zjawiskowa jak była w naszych myślach.
Weź siebie na przeczekanie.
Gdy zupełnie nie wiesz co wybrać, może się okazać, że tak naprawdę wcale nie potrzebujesz tej rzeczy. Daj sobie czas na zastanowienie się i ochłonięcie. Zajmij się czymś innym. Przy większym zakupie możesz odczekać nawet tydzień czy miesiąc.
Co ciekawe – po takim czasie zwykle zapominamy w ogóle o tym, że chcieliśmy kupić daną rzecz. Czyli najwyraźniej była zwykłą zachcianką a nie żadną tam konieczną potrzebą.
A wracając do mojego soku. Skończyło się na tym, że nie kupiłam go wcale. Napiałam się wody.
Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj: