Pytania o to co jem, czego nie jadam i dlaczego, to jedne z tych, które najczęściej zadajecie. Dlatego dziś postaram się zebrać wszystko w jakąś sensowną całość i zaspokoić Waszą ciekawość.

Gdybym miała jakoś nazwać moją dietę, to chyba powiedziałabym, że najzwyczajniej w świecie słucham tego, co mówi moje ciało i jem to, co mi każe.

Mięsa nie jem. Przynajmniej na chwilę obecną. Jednak w myśl zasady „nigdy nie mów nigdy”, nie ogłaszam wszem i wobec, że już zawsze będę się odżywiała tak, jak się odżywiam. To w co wierzę najbardziej to otwartość, zmienność i elastyczność.

Wybieram jedzenie świadomie, ale nie chcę, by to stało się postawą mojego życia. Nie odmawiam sobie absolutnie niczego, na co mam ochotę, wręcz przeciwnie – wychodzę z założenia, że najpierw trzeba zjeść deser, bo nie wiadomo kiedy nadejdzie koniec świata.

Dlaczego bez mięsa?

Nie wiem, serio.

Na pewno taka wizja chodziła mi po głowie już od dłuższego czasu. Pamiętam, że swoje pierwsze podejście do tego typu diety robiłam, jak miałam jakieś 12 czy 13 lat. Nie wiem skąd mi się to wtedy wzięło, pewnie się czegoś naczytałam czy naoglądałam. Udało mi się wtedy wytrzymać… tydzień? Chyba coś koło tego. Duży wpływ miała na to również moja mama, która absolutnie nie chciała się zgodzić na taki rodzaj diety.

Drugie podejście miałam po swojej pierwszej wizycie na Woodstocku, nasłuchałam się tego, co głoszą wyznawcy Hare Kryszny i jako buntownicza piętnastolatka postanowiłam absolutnie wykluczyć z diety wszystkie produkty pochodzenia odzwierzęcego. Tym razem również nie udało mi się długo wytrzymać.

Gdybym miała dziś powiedzieć, dlaczego oba te podejścia zakończyły się niepowodzeniem, to najzwyczajniej w świecie postawiłabym na zbyt radykalne zmiany. Organizm i psychika do wszystkiego musi się przyzwyczaić. Do zmiany sposobu odżywiania również. Eliminować i wprowadzać nowe nawyki trzeba stopniowo.

Jak długo już jesteś wege?

Wbrew pozorom to trudne pytanie. Nie było w moim życiu jakiegoś przewrotu, oświecenia czy wielkiego dnia, w którym to stwierdziłam, że od dziś mięsa nie tknę.

Wszystko działo się samo i bardzo stopniowo. Duży wpływ miał na to na pewno okres, w którym mieszkałam w Hiszpanii. Masa przepysznych, świeżych warzyw i owoców sprawiła, że jakoś tak nie miałam potrzeby i ochoty na zapychanie się mięsem. Wtedy jadłam również stosunkowo dużo ryb i owoców morza, co raczej wcześniej mi się nie zdarzało.

Po powrocie jakoś nie miałam ochoty na powrót do starych nawyków żywieniowych, co swoją drogą bardzo irytowało mężczyzna. Eliminacja i poznawanie nowych smaków trwało więc w najlepsze.

Koniec końców mężczyzn je mięso na potęgę, ja go nie jem, ale żyje się nam z tym całkiem dobrze ;)

Soja, tofu i inne cuda.

Czyli to z czym zwykle kojarzy się dieta wegańska czy wegetariańska. Powiem Wam szczerze, że u mnie jest tego mało. Nie dlatego, że nie lubię, ale jakoś tak nie mam potrzeby szukania zamienników mięsa.

Wychodzę z założenia, że fasolka powinna być sobie fasolką, a nie udawać kotlet schabowy. Jest wystarczająca ilość warzyw i owoców, które są dobre same w sobie, wcale nie trzeba tworzyć z nich czegoś, czym nie są.

Jeśli zaś chodzi o zamienniki mleka krowiego, to tutaj faktycznie stawiam na napój sojowy, bo mlekiem to tego nazwać nie można. Głównie dlatego, że jako jedyne daje się sensownie spienić i być wspaniałym dodatkiem do kawy.

Czy nie jest nudno?

Klasyczne pytanie. Nie, nie jest nudno. Wręcz przeciwnie. Tak naprawdę gdy patrzę na wszystko z perspektywy czasu – jedząc mięso, odżywiałam się nudno. Bardzo nudno. Ciągle tylko kurczak przyrządzany na kilka powtarzalnych sposobów. Na śniadanie i kolację głównie kanapki. Jako przekąski najczęściej jakieś kupne ciasta czy batoniki. Także było nudno jak cholera. I niezdrowo ;)

Suplementy diety.

Teoretycznie powinnam się czymś wspomagać, głównie witaminą B12, jednak przyznam się bez bicia, że trochę to zaniedbuję.

Ale robiłam badania krwi i wszystko było jak najbardziej w porządku, więc chyba nie ma tego złego.

Produkty odzwierzęce.

Generalnie nie jem, bo jakoś nie czuję takiej potrzeby, ale to też nie jest tak, że jakoś specjalnie się ich wystrzegam.

Kontrowersyjnie zwykle wypada kwestia jajek. U mnie wygląda to w ten sposób, że tych kupnych nie jadam. Jako że mężczyznowi rodzice mają dostęp do jajek prosto od rolnika – tymi nie gardzę.

W kwestii serów sprawa ma się podobnie. Te sklepowe raczej średnio, ale gdy trafi się jakiś lokalny produkt, to czemu nie.

Miód również kupujemy za pośrednictwem rodziców mężczyznowych i w sumie nie wyobrażam sobie bez niego życia. Lubię dodawać go do owsianki, deserów czy ciastek. Herbata rozgrzewająca bez dodatku miodu, również nie ma sensu.

Lody to temat trochę nie na czasie, bo lato raczej już się skończyło. Na dobrą sprawę w przypadku upałów mogłabym jeść je 5 razy dziennie, czego jednak nie robię ;) Stawiam głównie na te, które sobie sama w domu zblenduję, na bazie mrożonych bananów. Ale tych „zwykłych” też często nie odmawiam, zwłaszcza że dostęp do sorbetów często bywa ograniczony.

Pamiętam, że Kino McGregor napisała kiedyś na swoim profilu, że jest w 95% weganką, a te pozostałe 5% zostawia sobie właśnie na lody i inne zachcianki. I w tym momencie mogę przybić jej piątkę ;)

Czy coś się zmienia?

Moim zdaniem wiele. Dieta roślinna ma przede wszystkim to do siebie, że po prostu nie da się przejeść. Znaczy się, zapewne jak ze wszystkim i tutaj da się przesadzić, jednak na pewno po wegańskim czy wegetariańskim obiedzie nie będziemy się czuć tak ociężali jak po schabowym z ziemniakami.

Poza tym moim zdaniem zdecydowanie bardziej słuchamy tego, co mówi do nas nasz organizm. Pewnie dlatego, że szukamy coraz to nowych smaków.

Ja sama czuję się zdecydowanie lepiej, ale nikogo do zmiany diety w żaden sposób nie namawiam :)

 

Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj:

I dołącz do naszej Tajnej Grupy na Facebooku

Albo zapisz się do darmowego newslettera, aby otrzymywać dodatkowe materiały i treści.

 

 

No more articles
Close