W odpowiedzi na ostatni post, dostałam wiele maili o wspólnym mianowniku – samotność samotnością, ale ja mam już jej dość. Co zrobić, aby jednak się z nią pożegnać? Jak znaleźć miłość? I jak znaleźć kogoś, z kim uda się stworzyć wartościowy związek?

Odpowiedź na te wszystkie pytania mogłaby się zawrzeć w jednym zdaniu – przede wszystkim nie szukaj. Wtedy wszystko samo przyjdzie.

Wiem, że ten post będzie trochę na przekór tym motywacyjno-randkowym. Takim z poradami jak znaleźć faceta w miesiąc, w co się ubrać na pierwszą randkę, by zrobić piorunujące wrażenie i gdzie bywać, by spotkać innych poszukiwaczy.

Nic na to nie poradzę, moje zdanie jest takie, że miłość przychodzi sama i nie za bardzo da się tym manipulować.

Są związki i Związki.

I bynajmniej nie mam tu na myśli Solidarności ani innych związków zawodowych.

Po prostu jest duża różnica między byciem z kimś tylko po to, żeby samotne wieczory nie doskwierały aż tak bardzo, albo żeby było kogo zabrać do kina i na wesele koleżanki (poza tym czynsz za mieszkanie jednak lepiej jest z kimś dzielić). A taką prawdziwą chemią międzyludzką, która ma to do siebie, że albo się zdarza albo nie.

Czasy małżeństw z rozsądku, albo z nakazu rodziców, dawno już minęły, a przynajmniej chciałabym wierzyć w to, że tak właśnie jest.

Nie nakładaj więc sam(a) na siebie obowiązku bycia z kimś, tylko i wyłącznie w imię walki z samotnością.

Nie od zawsze byłam szczęśliwą mężatką.

Kilka osób zarzuciło mi również, że w sumie to nie powinnam udzielać się w sprawach singielstwa i samotności, skoro sama jestem mężatką. Tak jakbym urodziła się już z obrączką na palcu i wcale nie przechodziła przez te wszystkie lepsze i gorsze momenty, rozstania, poszukiwania, załamania i poczucia bezsilności.

Niestety tak nie było. Też miałam za sobą długoletni związek zakończony jakąś totalną katastrofą. I nie, nie było żadnej zdrady, konfliktu interesów czy innych wodotrysków. Po prostu wszystko to jakoś tak… samo się rozpłynęło. Zabrakło tej iskierki nadającej związkowi sens i chęci do dalszego bycia razem. Bo mi się kiedyś też wydawało, że związek robi się sam i o nic nie trzeba dbać. A poza tym jak się jest w związku, to już w sumie nic innego nie potrzeba, bo cel życiowy został osiągnięty.

Co prawda to były czasy liceum i sam początek studiów, ale wtedy mi się wydawało, że co jak co, ale ja to już nigdy w życiu nikogo nie znajdę. A nawet jeśli, to na pewno będzie to jakiś odpadek, jakiś wyrzutek społeczeństwa, którego nikt nie chciał, bo przecież wszyscy fajni faceci są już zajęci.

Serio tak myślałam. Dzisiaj mnie to bawi, ale na pewno nie byłabym w stanie śmiać się z siebie w tamtym okresie. Byłam chodzącą, małą, załamaną kupą nieszczęścia. I byłam święcie przekonana, że jedyne co mogę zrobić, to po prostu znaleźć sobie kogoś nowego i wszystko wróci do normy.

Niestety okazało się, że to wcale nie takie łatwe. Każdy napotkany facet miał jakiś defekt, wiecznie coś mi nie pasowało, poza tym chyba naprawdę poszukiwałam takiego dosłownego substytutu, szukałam kogoś podobnego do pierwotnej wersji. Gdy to zawodziło, uderzałam w drugą stronę – skoro wtedy nie wyszło, to może lepiej jest znaleźć kogoś, kto będzie zupełnym przeciwieństwem? Taka wiecie, sinusoida, raz tak, raz siak i w sumie sama nie wiedziałam czego chcę od życia.

Co jeszcze głupiego robiłam?

Wierząc w głupie porady z portali i książek – na każdego nowo-poznanego mężczyznę patrzyłam jak na potencjalny materiał na chłopaka. Zamiast zająć się tym, co miałam do roboty – obojętnie czy była to impreza czy jazda na łyżwach, analizowałam czy ten gentleman pasowałby mi do meblościanki? No i czy umie dobrze gotować, bo przecież gotowanie to podstawa.

Głupie przekonania.

W tym czasie wydawało mi się, że nie ma takiej opcji, żebym sama czuła się dobrze. Byłam przekonana, że jedyną możliwością na to, by wszystko wróciło do normy, by zdobyć jakiekolwiek poczucie własnej wartości, by być szczęśliwą… jest bycie w związku.

Naprawdę święcie wierzyłam w to, że nie można czuć się dobrze samemu ze sobą i że dopiero obecność kogoś drugiego, da mi wszystko to, czego mi w życiu brakuje.

Niestety wielu z nas żyje z takim przekonaniem. Wydaje nam się, że samo bycie sobą i ze sobą nie wystarczy. Ciągle trzeba stawać się lepszym, mądrzejszym, bogatszym. Trzeba też być w związku, bo jeśli w nim nie jesteśmy, to dajemy wyraźny znak, że coś jest z nami nie w porządku. To normalne że szukamy akceptacji i wsparcia, tacy już jesteśmy. Ale dlaczego staramy się zdobyć aprobatę kosztem samego siebie?

Złote czasy.

Czytając to, możecie odnieść wrażenie, że moje życie w tamtym czasie było jednym wielkim cyrkiem i załamaniem, ale to też nie do końca.

Ja bardzo dobrze wspominam tamte czasy – początkowe leczenie się maniakalnym oglądaniem „Przyjaciół” ze współlokatorką, zapychanie się chipsami i robienie wszystkich innych dziewczyńsko głupich rzeczy, których jednak z chłopakiem robić się nie da, obojętnie jak bardzo wyluzowany by nie był ;)

Potem było kilka lat (tak, lat nie miesięcy) niemniej fajnych, różnego rodzaju imprez, wyjazdów, przyjaźni i krótkich znajomości, To był też okres mieszkania w akademiku, w którym za tamtych czasów wiele fajnych rzeczy się działo. Z tego co wiem, teraz bywa już dużo gorzej.

To jak znaleźć miłość?

Tak jak już pisałam – przede wszystkim nie szukaj. Gdy tylko przestaniesz to robić i znajdziesz w 100% radość w dniu codziennym – ona sama Cię znajdzie.

Ale to nie działa jak zabawa w chowanego. To nie jest tak, że przez 3 dni powierzchownie zajmiesz się sobą, a potem co kilka godzin będziesz sprawdzać, czy metoda działa. I że widocznie nie, bo nadal nikt się nie pojawił.

Ja w swoim czasie robiłam jeszcze jedną podstawową głupotę – czytałam dużo poradników. Byłam jak prawdziwa Bridget Jones, pewnie dlatego darzę ją taką sympatią. Analizowałam wszystko po kolei – jak być lepszym człowiekiem, lepszą kobietą, dziewczyną i kochanka. W co się ubierać, jak chodzić, jak się malować i gdzie bywać, żeby stać się wreszcie tą „it girl”.Co prawda mój zapał do wprowadzania zmian trwał zwykle 1-2 dni, no, może czasem przedłużył się do tygodnia, ale na pewno nie więcej. Nie da się zmienić całego siebie. A już na pewno nie da się pracować nad wszystkim naraz.

Żeby być w pełni gotowym na związek, trzeba najpierw poczuć się dobrze samemu ze sobą.

Olać to.

W końcu przyszedł czas, kiedy to wszystko jakoś tak samo się znudziło. Nie było żadnego dnia przełomu, w którym stwierdziłam, że od dziś biorę się za siebie i stanę się dorosłym człowiekiem.

Wszystko przyszło jakoś tak samo i stopniowo. Moje pierwsze studia zmierzały ku końcowi, zaczęłam snuć sobie plany na przyszłość. To wtedy właśnie podjęłam decyzję o wyjeździe na studia do Hiszpanii, dlatego zajęłam się nauką hiszpańskiego, bo miałam niecały rok na opanowanie go w stopniu bardziej niż komunikatywnym. Zapisałam się na siłownię, dalej przebranżowiłam się na jogę i zaangażowałam się w nią równie mocno jak w hiszpański. Przestałam nosić buty na obcasie, których i tak nie lubiłam.

Poza tym rysowałam/pisałam magisterkę, którą chciałam obronić szybko i w terminie, po to żeby drugie studia kontynuować już w Hiszpanii.

W międzyczasie zjawił się mężczyzn. Nie wiem skąd, nie wiem kiedy, po prostu nagle był. I mimo że znaliśmy się wcześniej, jakoś nigdy nie zwróciliśmy na siebie uwagi w „taki” sposób.

Pierwszych spotkań typowo randkowych nie traktowałam w jakikolwiek sposób poważnie, wychodziłam z założenia, że przecież za kilka miesięcy wyjeżdżam z kraju, więc wcale nie potrzebuję, by mnie tu coś trzymało. Mimo wszystko jednak sprawa stawała się coraz bardziej poważna, mężczyzn zabrał mnie nawet na wizytę do swoich rodziców. Być może wtedy powinnam powiedzieć, OK zostaję, nigdzie nie jadę, budujemy dom, sadzimy drzewo i płodzimy syna. Ale pojechałam, zrobiłam co swoje i wróciłam. Choć wszyscy mówili, że to na pewno się nie uda. Bo Erasmus, bo Hiszpania, bo coś tam.

A mi się wydaje, że w takich wypadkach właśnie się udaje. Wtedy kiedy na drodze stanie nam Związek a nie związek.

Chcecie jeszcze taką małą ciekawostkę na koniec?

Mnie w tym całym swoim „nieposzukiwaniu” najbardziej motywowała historia, którą opowiedziała mi moja koleżanka. Jej rodzice poznali się w jakimś późniejszym wieku i to w bardzo zabawnych okolicznościach: Pani Mama zgubiła portfel wraz z dokumentami, który to znalazł… Pan Tata i odniósł pod odpowiedni adres. I jakoś to się już dalej samo potoczyło i toczy do dzisiaj.

Czyli wcale nie portal randkowy, wystarczy tylko w odpowiednich okolicznościach zgubić portfel :)

 

Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj:

I dołącz do naszej Tajnej Grupy na Facebooku

Albo zapisz się do darmowego newslettera, aby otrzymywać dodatkowe materiały i treści.

 

 

 

No more articles
Close