Wielu osobom wydaje się, że życie za granicą jest usłane różami. Że praca szuka człowieka, a pieniądze same wskakują do portfela. I to w ilościach dużo wyższych niż jakakolwiek norma.

Jest też duża grupa ludzi, żyjących w przekonaniu, że sukces sam przyjdzie. Dokładnie tak – sam przyjdzie, a w tym czasie można nawet nie kiwnąć palcem, tylko napawać się oczekiwaniem.

Niestety ani jedno ani drugie niekoniecznie jest prawdą.

Ostatnio miałam okazję udzielać wywiadu dla jednego z blogów, który jednak w momencie pisania tego tekstu jeszcze się nie ukazał, tak że nie mogę Wam go podlinkować. Zacytuję tylko fragment:

Kim jesteś z zawodu, a co tak naprawdę robisz w życiu?

Z zawodu jestem architektem i planistą przestrzennym. Pracuję jako nauczyciel jogi, grafik, copywriter, architekt, architekt wnętrz, bloger, doradzam również w kwestii organizacji i dekoracji ślubów i wesel. Krótko mówiąc – robię to, co mnie w danej chwili interesuje, nie zamykam tego w określonym zawodzie czy stanowisku.

I właśnie te zawiła odpowiedź była powodem, dla którego postanowiłam odpowiedzieć na tag #MyFirst7Jobs czyli moje 7 pierwszych prac.

1. Animator czasu wolnego.

Początek liceum, praca z rodzaju tych dostanych “po znajomości” i “przez przypadek”, bo tak naprawdę nie szukałam.

Znajomy spytał, czy nie chciałabym trochę popracować w weekendy. Jedna z dużych firm obchodziła wtedy dwoje 10 lecie na polskim rynku i organizowała z tej okazji duże pikniki dla pracowników i ich rodzin. Potrzebowali osób, które zajęłyby się organizacją różnego rodzaju zajęć i konkursów dla uczestników. Pieniądze były fajne, praca zapowiadała się przyjemnie, więc się zgodziłam.

I dobrze zrobiłam, bo faktycznie sama doskonale się bawiłam i aż nadal ciężko jest mi to umieścić w kategorii praca. Moje zadanie polegało na zajmowaniu się dziećmi. Mieliśmy do dyspozycji masę kredek, ogromne arkusze papieru, kredy do gryzmolenia po betonie oraz różnego rodzaju standardowe skakanki, rzucanki i piłki.

Ja bawiłam się przednio. Z tego co mi mówiono – dzieci również.

2. Wokalistka w zespole rockowym.

Nie wiem czy można to zaliczyć do pracy, bo nie zarobiliśmy na tym ani złotówki ;) ale tak, spełniałam się wokalnie. Miałam wtedy to szczęście, że wokół mnie przewijało się wiele uzdolnionych i niewyżytych artystycznie osób. Wiecie, to były te piękne czasy Woodstocków, osiemnastek i przygotowań do matury.

Pamiętam jak dziś, że siedziałam znudzona na matematyce (tak, wiem, mat-fiz, powinnam była z zafascynowaniem łykać każde słowo padające pod tablicą) i w pewnym momencie odwróciłam się do mojego ówczesnego najlepszego przyjaciela, siedzącego w ławce z tyłu i spytałam:

Mati, a może byśmy tak założyli zespół muzyczny?

No i założyliśmy. W składzie: ja na wokalu, Mati na gitarze, do tego jeszcze jeden gitarzysta, dwóch basistów (zjawiających się na próbach bardzo w kratkę) i perkusistka. Tak, mieliśmy dziewczynę na perkusji :)

Piękne to były czasy, oj piękne. Trwały coś około roku. Po maturze rozeszliśmy się każdy w swoją stronę, zaczęliśmy studiować w różnych miastach, a perkusistka zajęła się przygotowaniami do matury, bo była od nas o rok niżej.

I wiecie co jeszcze było fajne? To że wszystko działo się przed erą dzisiejszych jutubów. Graliśmy dla siebie i dla małych publiczności i… po prostu było fajnie. Bez żadnych lajków, komentarzy i wyświetleń.

3. Kelnerka w kawiarni.

Krótki i nieciekawy etap. Trwał tylko kilka tygodni. Ściślej mówiąc – weekendów.

Praca w kawiarni w jednej z dużych galerii handlowych, w weekend, kiedy jest największy ruch, wcale nie należała do przyjemności. Trzeba było się nieźle nabiegać, podczas gdy w tygodniu bywało tak, że przez cały dzień przewinęło się kilka osób. Dlatego trochę nie podobało mi się to, że napiwkami musiałyśmy się dzielić wszystkie po równo.

Poza tym szef nie należał do przyjemniaczków, więc szybko dałam sobie spokój.

4. Staż na budowie.

Przed którym była krótka przerwa w pracowaniu. Zaczęłam drugi kierunek studiów i samo czasowe ogarnianie dwóch miejsc na raz w trybie dziennym, było już wystarczającym wyzwaniem. O pracy postanowiłam więc zapomnieć.

Potem przyszedł czas obowiązkowych praktyk i staży. Jednym z nich była praca na budowie. Nie biegałam z taczkami, ani nie nosiłam cegieł, głównie musiałam zajmować się dokumentacją, różnymi papierzyskami, telefonami i patrzeć… Tak, patrzeć na pracowników i na to co robią i w ten sposób się uczyć. Wiem, słabe, no ale co poradzę?

Jeśli miałabym wysnuć z tej pracy jakieś wnioski, to takie, że kobieta nie nadaje się na budowę. A przynajmniej ja się nie nadaję. To że jesteś “prawie pracownikiem” wcale nie chroni cię przed nachalnymi komplementami panów z rusztowania. I wcale nie przeszkadza w ignorowaniu tego, co mówisz, gdy przychodzisz z jakimś odgórnym poleceniem.

Poza tym zupełnie niechcący dostałam w nos kluczem francuskim, tak że nie polecam. Bo to naprawdę boli.

5. Staż w biurze projektowym.

Tutaj na pewno dużo zależy od tego, na jaki okres się trafi. Ja miałam tego pecha, że były wakacje, 35 stopni, biuro nieklimatyzowane. Wszyscy myślami gdzieś indziej, na czele z szefami, którzy realizowali swoje zamiłowania do windsurfingu. Czytaj: nigdy nie było ich w biurze.

Klientów nie było również, bo każdy wolał smażyć się na plaży w Sopocie, przez co za bardzo nie było czym mnie zająć. Ostatecznie nie było aż tak źle, bo dostałam za zadanie projektowanie mebli biurowych, więc całymi dniami siedziałam i rysowałam biurka, półki i regały. Takie trochę wynajdywanie koła na nowo, bo w tych kwestiach już chyba wszystko zostało powiedziane, ale praca i tak całkiem miła :)

6. Nauczyciel hiszpańskiego.

Czyli zupełnie inna odsłona mojego życia pracowego.

Przyszedł w moim życiu taki czas, w którym obudziły się we mnie jakieś nomadyczne potrzeby i stwierdziłam, że chcę studiować za granicą.

Wybór padł na Hiszpanię. I tu pojawił się problem, bo uczelnia którą wybrałam oferowała jedynie zajęcia w języku hiszpańskim… z którym ja nigdy wcześniej nie miałam nic wspólnego. Przed wyjazdem trzeba było zdać egzamin z tego języka na poziomie B2.

Był październik, miałam czas do końca lipca. I powiem tylko tyle – udało się.

Zupełnie nieświadomie poruszyłam już kwestie językową w wpisie moja definicja sukcesu, co poskutkowało masą maili od Was z zapytaniem – jak żeś to dziewczyno zrobiła, że tak szybko? Dlatego jak kiedyś się zbiorę w sobie, to zrobię oddzielny wpis na ten temat.

Po powrocie do Polski postanowiłam poszukać pracy, bo i studia zostały już tylko jedne. Dostałam nawet propozycję zostania hostessą, co na początku wydawało mi się fajne. Później okazało się, że chodzi o reklamę papierosów. Dlatego ostatecznie odmówiłam.

Pomyślałam sobie, że skoro mam odpowiedni certyfikat, który upoważnia mnie do uczenia hiszpańskiego, to czemu by nie spróbować? Dałam ogłoszenie, że chętnie udzielę korepetycji i takie tam. Problem w tym, że zamiast osoby prywatnej odezwało się do mnie… wielkie korpo. I zaprosiło na rozmowę kwalifikacyjną.

Wszystko poszło fajnie i na kilka miesięcy stałam się poważną Panią Nauczycielką w ogromnym przedsiębiorstwie. I mogłam bić linijką po łapach za nieposłuszeństwo czy brak pracy domowej. Byłoby nawet zabawnie, gdyby nie fakt, że wielu uczniów było dwa razy starszych ode mnie ;)

Potem trochę zaczęły mnie irytować zmiany w grafiku, przestawianie godzin – ciągle studiowałam, więc nie zawsze mogłam robić tak, jak ktoś mi zagrał.

Wtedy właśnie podjęłam poważną, życiową decyzję i… przeszłam na freelance. Przecież mogłam robić dokładnie to samo, tylko na własny rachunek i bez szefa nad głową. Początek był ciężki, bo trzeba było znaleźć klientów, ale potem wszystko samo zaczęło się nakręcać. Ktoś powiedział komuś i tamten jeszcze komuś i tak wszystko rozniosło się drogą pantoflowo-poleceniową.

6,5. Życie mało kolorowe.

Czyli ponad pół roku czarnej dziury, kiedy przenieśliśmy się do Danii. Życie tutaj jest drogie, dlatego wyjeżdżałam z Polski z założeniem, że będę studiować i PRACOWAĆ. I tu informacja głównie dla tych, którzy myślą, że za granicą jest tak łatwo i praca sama cię znajduje. Bo tak nie jest.

Przez wiele miesięcy nie mogłam nic znaleźć. Absolutnie NIC. I wcale nie mówię tu o dyrektorskim stanowisku w dużej firmie, bo takich rzeczy nawet nie brałam pod uwagę. Aplikowałam raczej na stanowiska: mycie, sprzątanie, podawanie lub rozkładanie na półkach. NIC. Absolutnie nikt się ze mną nie skontaktował.

Ale wiecie, jak tak dziś na to patrzę, to mam wrażenie, że to była najlepsza życiowa lekcja, jaką do tej pory dostałam. Zmusiła mnie do wzięcia sprawy w swoje ręce. Do tego żeby otworzyć własną firmę i zacząć działać po swojemu, a nie czekać, aż ktoś się zlituje nad moim losem.

7. Człowiek orkiestra.

Bo nie wiem jak to lepiej określić. Czyli to co robię dziś.

Sama decyduję co i kiedy chcę, albo muszę zrobić. Pracuję na swój sukces, ale i samodzielnie odpowiadam za wszystkie popełniane błędy, braki, niedociągnięcia. I jest mi z tym niewyobrażalnie dobrze.

Jak to mawiał Konfucjusz:

„Wybierz pracę, którą kochasz, i nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w Twoim życiu.”

Przy okazji podrzucam Wam nowy efekt mojej (i mężczyznowej) pracy z tego tygodnia – joga na relaks po ciężkim dniu. W sam raz dla początkujących :)


Po co w ogóle powstał ten wpis?

Żeby powiedzieć Wam 3 rzeczy:

  • po pierwsze: nie ma sensu się załamywać, gdy coś nam w życiu nie wychodzi – widocznie tak miało być. Gdybym dostała wtedy tę duńską pracę przy sprzątaniu, pewnie nigdy w życiu nie wpadłabym na pomysł otwarcia własnej firmy, czy pisania bloga.
  • po drugie: nawet jeśli istnieje coś takiego jak praca idealna, nie znajdziesz jej, siedząc na tyłku – same inspiracje nie wystarczą, bardzo łatwo może się okazać że to, co fajnie wygląda w opowieściach czy na obrazku, wcale nie daje Ci satysfakcji. Żeby dowiedzieć się, co chcesz robić w życiu, paradoksalnie najpierw musisz dowiedzieć się, czego robić nie chcesz. 
  • po trzecie: każdy sukces wymaga czasu i… pracy – wiem, że wiele osób czai się obecnie na łatwy zarobek, szybki sukces w internecie, albo genialny pomysł, który odmieni całe życie. Wierzcie lub nie, ale za każdym takim startupem, blogiem, jutubem czy własnym wytwórstwem stoi nic innego jak praca. I nieprzespane noce. I płacz, że nic z tego nie wychodzi. I jeszcze raz praca. Dobry pomysł na który tak czekasz, to tylko niewielki procent całego sukcesu.
Bardzo, chętnie dowiem się, co myślisz na ten temat :)
I koniecznie podejmij temat i napisz jakie było Twoje #MyFirst7Jobs.
Nawet jeśli nie chcesz robić tego publicznie – zrób to dla samego siebie.
Zastanów się, co dała Ci każda z prac, czego się nauczyłeś i jakich błędów lepiej unikać w przyszłości. 

Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj:

I dołącz do naszej Tajnej Grupy na Facebooku

Albo zapisz się do darmowego newslettera, aby otrzymywać dodatkowe materiały i treści.

 

 

No more articles
Close