“Świat intelektu jest wystarczająco bogaty, by wypełnić nasze życie. Nie ma potrzeby dodawania do niego bezużytecznych bibelotów, które zajmują nasz umysł i pochłaniają godziny naszego odpoczynku.” – Charlotte Perriand

Początkowo może nam się wydawać, że minimalizm ogranicza. Wciąż zabiera, a nic nie daje w zamian. Nic bardziej mylnego – zmniejszenie ilości posiadanych przedmiotów, otwiera przed nami morze możliwości. Poza tym ma niekończącą się ilość zalet, z których największą jest chyba oszczędność czasu.

Przede wszystkim upraszczanie życia uwalnia nas od pewnego ciężaru, jakim jest ciągła pogoń i chęć zdobywania. Uczy cieszyć się z tego co mamy, doceniać i być bardziej tu i teraz.

Usunięcie nadmiaru wcale nie czyni nas uboższymi, wręcz przeciwnie – upiększa i podnosi do rangi rytuału prozaiczne, codzienne czynności jakimi jest jedzenie, czytanie czy przygotowywanie się do wyjścia.

Mimo wszystko, często wolimy to subtelne piękno zagłuszać i tłamsić ogromem posiadania. O tym dlaczego posiadamy tak dużo rzeczy, już kiedyś pisałam.

Lubię przeprowadzki.

Każdy ma jakiegoś swojego bzika. Ja na ten przykład – lubię zmiany. Nawet jeśli przez dłuższy czas mieszkam w jednym miejscu, to muszę chociażby zafundować sobie przemeblowanie. Na szczęście mężczyzn podziela moją pasję, więc z nie mniejszym entuzjazmem przesuwa szafy i łóżka.

Nie ma więc nic dziwnego w tym, że kilka dni temu znowu się przeprowadziliśmy. Przeprowadzka sama w sobie to zajęcie dość wyczerpujące. Widmo tej właśnie przerażało mnie najbardziej. Dlaczego? To była pierwsza w historii zmiana miejsca zamieszkania, podczas której zamieraliśmy ze sobą wszystkie meble. Zwykle gdy wynajmuje się jakieś lokum jest ono całkowicie, albo przynajmniej mniej więcej, umeblowane. W Danii jest inaczej. Rozwinę jeszcze ten wątek przy okazji nadchodzącego wpisu o duńskich mieszkaniach, bo często pytacie. Na dziś wystarczy Wam wiedzieć tyle, że tutaj wszędzie wprowadzamy się do mieszkań, które są absolutnie puste. To samo dotyczy wyprowadzki – w interesie wynajmującego jest ogołocenie mieszkania przed ostatecznym oddaniem kluczy.

Nic dziwnego, że wizja wnoszenia wszystkiego na czwarte piętro (bez windy, rzecz jasna) była trochę przerażająca. Na szczęście rzeczy pozameblowych nie było dużo. Ubrania zmieściły się w 2 torbach. I to te ze wszystkich sezonów. Reszty też nie było jakoś koszmarnie dużo, więc wszystko poszło w miarę sprawnie.

Dziś gdy całe fizyczne zmęczenie idzie w niepamięć, coraz bardziej przekonuję się do tego, że przeprowadzka ma swoją nieopisaną i bezcenną zaletę – jest cudownie oczyszczająca.

Oczyszczające działanie przeprowadzki.

Zwykle podróżujemy przez życie ze sporym bagażem. I nie mówię tu o doświadczeniach, bo tych raczej nigdy za wiele, zwłaszcza gdy są pozytywne. Mowa tu raczej o rzeczach materialnych, z naciskiem na te, które posiadamy, mimo iż wcale ich nie potrzebujemy.

Często za bardzo przywiązujemy się do samego faktu posiadania. Budujemy własny wizerunek i oceniamy innych na podstawie tego, co mają. Dlatego właśnie wciąż gonimy, bo sami sobie podnosimy poprzeczkę. Więcej, lepiej, szybciej.

Tymczasem często nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele rzeczy nie jest nam niezbędnych. Nie wspominając już o tym, że czasem przeszkadzają, zamiast pomagać. Przeprowadzka jest dobrym momentem, by sobie to uświadomić. Czytałam gdzieś kiedyś o fajnym sposobie na ograniczanie ilości posiadanych rzeczy – wystarczy zadać sobie pytanie: czy gdyby dany przedmiot spłonął w pożarze, kupiłbyś go ponownie? Z tą różnicą, że w przypadku przeprowadzki nie musimy niczego podpalać – wystarczy tylko zastanowić się, czy będziemy tego potrzebować w nowym mieszkaniu i na tej podstawie umieścić w odpowiednim kartonie lub worku. Nagle okazuje się, że mamy masę rzeczy, bez których da się żyć. Albo takich, które posiadamy tylko dlatego, że u kogoś wypatrzyliśmy.

Tak było i tym razem. Mimo iż wydawało mi się, że posiadam mało, część rzeczy powędrowała na śmietnik lub na sprzedaż. Duża liczba przedmiotów to niestety bagaż, który musimy dźwigać, a potem układać i przechowywać. To bywa bardzo przytłaczające.

Choć nie jestem zwolenniczką pozbywania się wszystkiego i lubię otaczać się ładnymi przedmiotami, to zawsze staram się zachować umiar w posiadaniu. Właśnie po to, by ułatwić a nie ograniczyć.

Dlaczego warto mieć mniej?

Zdecydowanie łatwiej się przeprowadzić.

Ważne zwłaszcza wtedy, gdy nie osiedliśmy nigdzie na stałe i wciąż szukamy. Albo gdy po prostu nomadyzm mamy we krwi i wcale nie marzy nam się spędzenie kolejnych 30 lat w jednym miejscu. Wiadomo – im więcej rzeczy, tym trudniej jest nawet brać pod uwagę przeprowadzkę, bo ogrom siły jaki musimy w to włożyć, przyprawia nas o mdłości.

Mniej sprzątania.

Nie lubię sprzątać, nie ukrywam tego. Ale uwielbiam, gdy jest porządek.

Im więcej mamy rzeczy, tym rzadziej każdej z nich używamy, przez co niestety obrastają kurzem. Ograniczenie ilości przedmiotów, zwłaszcza tych, które stoją na wierzchu, ułatwi i przyśpieszy sprzątanie. Dokładnie to samo tyczy się ilości mebli i rzeczy stojących na podłodze – im jest ich więcej, tym odkurzanie jest bardziej uciążliwe. Tak samo tekstylia, firany, zasłony, narzuty, ozdobne poduszki… zawsze to więcej prania i układania.

Codzienny spokój i oszczędność czasu.

Bieganie w panice w poszukiwaniu potrzebnych nam elementów, czy to garderoby, czy to podstawowego zestawu – portfel, klucze, telefon – potrafi nas zdenerwować już od samego rana. Rzeczy mają to do siebie, że lubią zawieruszać się… w stertach innych rzeczy. Przede wszystkim – warto odkładać wszystko na miejsce. Kolejnym krokiem jest po prostu odgruzowanie naszego przybytku. Niestety im więcej mamy, tym trudniej jest odnaleźć poszukiwaną rzecz, a szkoda tracić codziennie czas na takie bzdury.

Łatwe przechowywanie.

Tutaj mamy wybór – albo inwestujemy w ultrapojemny i szalenie inteligentny zestaw meblowy, taki z milionem koszyków, szuflad, szafeczek i skrytek, albo po prosu ograniczamy ilość posiadanych rzeczy.

Całkiem niedawno pisałam Wam o tym, że od zawsze marzyłam o garderobie, bo chciałam, by każda rzecz posiadała swój własny wieszak. Ostatecznie zamiast czekać na moment, kiedy stanę się gwiazdą formatu  Beyoncé (bo to wszystko je wina), po prostu zmniejszyłam liczbę ubrań.

Redukcja stresu.

Bałagan ma to do siebie że rozprasza i drażni. Mózg ciągle analizuje i nie potrafi się wyłączyć. Tymczasem wnętrze naszego mieszkania powinno być miejscem, w którym odpoczywamy. Pisałam kiedyś o tym, że minimalistyczne wnętrze to raj dla ducha i ciała. Bo to nie tylko ładnie wygląda, ale ma też działanie terapeutyczne.

Dobrowolna prostota jest wtedy, kiedy postanawiamy mieć niewiele po to, by stworzyć miejsce dla rzeczy ważniejszych. Kryją się w niej cuda, ale żeby je dostrzec, trzeba ją najpierw odnaleźć.

Na zakończenie powiem Wam jedno – nowe mieszkanie jest przecudowne. Do pełni szczęścia brakuje mi już tylko kota ;)

 

Ciekawa jestem, jakie jest Wasze zdanie na ten temat?
Interesują Was posty dotyczące oczyszczania przestrzeni wokół? Rozbijanie na etapy albo pomocne listy zadań? 

Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj:

I dołącz do naszej Tajnej Grupy na Facebooku

Albo zapisz się do darmowego newslettera, aby otrzymywać dodatkowe materiały i treści.

 

 

No more articles
Close