Ostatni tydzień spędziłam w dużej mierze w podróży. Przejechałam w tę i z powrotem trasę Polska-Dania (1200 km w jedną stronę), przemieszczałam się trochę wewnątrz kraju (chociażby wizyta w stolicy z okazji Dnia Jogi), przez co miałam dużo czasu na czytanie. Podczas jazdy samochodem, jako pasażer rzecz jasna, czy pociągiem lubię podziwiać widoki. Zwiedzanie przez okno może nie jest spełnieniem marzeń, ale zawsze lepsze to niż nic. Mimo wszystko jednak w przypadku podróży trwającej 17-18 godzin, nawet najfajniejsze krajobrazy stają się po prostu nudne. Wtedy właśnie z odsieczą przychodzą książki.

Trochę poza tematem, ale naszła mnie przy tym taka ciekawa refleksja –  w obie strony jechałam busem (po raz pierwszy w życiu), więc oprócz mnie podróżowało jeszcze 7 osób i, wierzcie lub nie, podczas całych tych 18 godzin, żadna z nich nawet nie sięgnęła po nic do czytania. Nie oceniam ludzi pod tym kątem i w żadnym wypadku nie mówię, że ludzie którzy czytają są fajniejsi i mądrzejsi od tych, którzy tego nie robią.

Najzwyczajniej w świecie jestem zaskoczona, nie twierdzę, że trzeba zaraz czytać epopeje narodowe, jednak tyle godzin bez nawet jednego śmieciowego czasopisma, poważnie mnie zastanowiło. Wydawało mi się, że te wszystkie książkowe kampanie społeczne nie są aż tak potrzebne, tymczasem okazuje się, że są jak najbardziej wskazane. O tym dlaczego, moim zdaniem, warto czytać książki, już kiedyś pisałam i niewiele się zmieniło.

Wiecie, książki mają to do siebie, że pozwalają nam poznać i, przynajmniej oczami wyobraźni, zobaczyć miejsca i ludzi, do których nie mamy dostępu. Tak jest również w przypadku fragmentu, który chcę Wam przytoczyć. Pochodzi z książki Cejrowskiego, Rio Anaconda. Sam autor należy do osób, które albo się kocha, albo się ich nienawidzi, dlatego nie będziemy na jego temat dyskutować. Jakkolwiek by nie było – przybliża ze swojego (bardzo subiektywnego zresztą punku widzenia) kulturę Indian. I o ile zawsze marzyła mi się wycieczka po Ameryce Południowej, o tyle teraz marzę o niej jeszcze bardziej. Mam nadzieję, że kiedyś w końcu mi się to uda. I to nie tylko ze względu na język hiszpański, który uwielbiam, ale również na nieodpartą chęć poznania tamtejszej kultury, ich specyficznego podejścia do upływającego czasu, wraz umiejętnością bycia całym sobą tu i teraz. A także tego najwyższego stopnia minimalizmu i umiejętności cieszenia się dniem dzisiejszym, którego my, Europejczycy, tak bardzo pragniemy się nauczyć.

Poniżej namiastka tego, o czym mówię. Skłaniająca do refleksji i zachęcająca do podróży ;)

“Campesinos* są minimalistami i jeśli nie burczy im w brzuchu, nie pracują; jeśli nie leje im się na głowę, nie reperują dachu; a kiedy kiwa się stół, nie naprawiają go, tylko podkładają coś pod nogę. Żyją w zgodzie z przyrodą, a nie ze światem stworzonym przez Białych. Są ludzkim odpowiednikiem leśnego drapieżnika, który całe dnie odpoczywa na gałęzi. Nie wydatkuje energii na niepotrzebne zabiegi – ogania się tylko od much i czeka, aż mu zaburczy w brzuchu. Dopiero wtedy zrywa się do aktywności – poluje – ale nie czyni dodatkowych wysiłków, żeby jego pożywienie było mniej monotonne lub bardziej smaczne. Drapieżnik je, co mu się akurat trafi. I raczej nie odkłada na potem, bo przecież najlepszym schowkiem najedzenie jest własny brzuch. Nawet w sytuacji, gdy grozi to chwilowym przepełnieniem.

Campesinos myślą podobnie – doskonale rozumieją ideę „zdobywania” pożywienia i obżarstwa (fiesta), ale coś takiego jak robienie zapasów jest obce ich naturze. Bo po co komu zapasy, gdy zawsze można sobie pójść do lasu i upolować coś świeżego?

Dlatego właśnie w Mitu prawie nic nie uprawiano. A po co? Za rzeką jest las, a pieniędzy z rządowej pomocy starcza na wegetację (tak jest zresztą skalkulowana – żeby na wegetację starczyło). Póki brzuchy pełne, campesinos nie mają potrzeby się uaktywniać (i tak jest najlepiej, bo po co komu chłopskie ruchawki). Uprawianie czegokolwiek to, z ich punktu widzenia, bezsensowny wysiłek. Co by to dało? Stać by nas było na zjedzenie większej ilości tego samego? Albo moglibyśmy sprzedać nadwyżki? I co potem? Mielibyśmy pieniądze, żeby kupić trochę więcej jedzenia. Toż to bez sensu!

Oczywiście zamiast jedzenia można sobie kupić lepszą koszulę. Tylko na co komu lepsza koszula? – zapyta campesino. Marzenia o posiadaniu coraz lepszych rzeczy albo o jedzeniu coraz smaczniejszych posiłków, to koncepcje Białych – obce metyskim wieśniakom. Tak samo, jak łatanie dachu, kiedy woda ciecze na głowę. Łatwiej się przesiąść w inny kąt – pomyśli campesino.

[*campesinos – po naszemu rolnik, farmer, po prostu osoba pracująca na roli.]

Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj:

I dołącz do naszej Tajnej Grupy na Facebooku

Albo zapisz się do darmowego newslettera, aby otrzymywać dodatkowe materiały i treści.

 

 

 

No more articles
Close