– A co to właściwie jest “tydzień”? I po co?
– Co “po co”?
– No do czego służy?
– Tydzień??? Do mierzenia czasu.
– A po co? […] Po co mierzysz czas, gringo?
– Eee… Żeby się nie zgubić.
– Nie zgubić gdzie?
– W czasie… – powoli sam przestawałem wierzyć w sensowność własnych słów.
– To ty potrafisz się zgubić nie ruszając z miejsca?


Na dziś interesująca “opowiastka” Wojciecha Cejrowskiego o tym czym właściwie jest czas, jak różni się jego interpretacja w kulturze “naszej” i Indian.

My lubimy dużo mówić o byciu “tu  teraz”, o życiu chwilą. Z tą różnicą, że nam życie chwilą zwykle kojarzy się ze spektakularnymi wydarzeniami, skokiem na spadochronie, podróży w nieznane, podejmowaniem szybkich, nieprzemyślanych decyzji.

Jednak to właśnie od tych “nieskażonych cywilizacją” możemy uczyć się prawdziwego znaczenia słów: celebrowanie codzienności i docenianie ZWYKŁOŚCI.


Mój czas mija. Robi to na różne sposoby: goni, ucieka, przelatuje jak z bicza trzasł, albo zwyczajnie płynie i przecieka mi między palcami. Ale nigdy się nie zatrzymuje! Kiedy mówię, że czas stanął w miejscu, mam na myśli coś zupełnie innego.

Ich (indiański) czas – jest obecny – to wszystko. Nie rusza się w sposób spektakularny. Najczęściej trwa okręcony ciasną pętlą wokół miejsca, w którym akurat przebywają. Senny, jak syta anakonda zwinięta na gałęzi teraźniejszości – każda pętla to jedna chwila. Jego ruchy są tak powolne, że mało kto je zauważa i pewnie dlatego nikt nie zwraca na niego uwagi. Kazać Indianinowi gonić czas, to tak jakby kazać gonić przesuwająca się płytę kontynentalną.

W puszczy nad Amazonką czasu nie widać. Zasłania go całkowicie monotonia trwania.

Każdy dzień trwa po 12 godzin – na równiku słońce zawsze wstaje o 6, a zachodzi o 18 – bez względu na porę roku. A pór roku właściwie nie ma. Wprawdzie przez kilka miesięcy deszcz pada bardziej, ale w pozostałych miesiącach też pada prawie codziennie. No i jak tutaj wpaść na koncepcję kalendarza, skoro słońce jest zawsze w zenicie, a nocą przez liście trudno obserwować ruchy gwiezdnych konstelacji?

W takich warunkach użyteczną miarą czasu nie może być ani rok, ani miesiąc, tylko dzień albo pora. Pora dnia, pora życia, pora wzrostu, pora umierania. A one układają się w cykle. Zamknięte i powtarzalne. Drzewa cyklicznie owocują. Kobiety cyklicznie rodzą dzieci. Mężczyźni cyklicznie idą na polowanie. Cyklicznie się je, śpi, wstaje rano i kładzie wieczorem – wciąż to samo, wciąż od nowa. Koło za kołem.

Oś czasu w świecie Białych jest jak nić, a chwile są na nią ponawlekane jedna za drugą i stanowią ciąg wydarzeń. Od “było” do “będzie”. Od “dawno dawno temu…” do “przewiduje się, że w roku przyszłym…”.

Indiańskie dni nie sumują się i nie odejmują tak jak nasze. Ich czas to koło – zamknięty cykl, który powtarza się w nieskończoność. Zatacza kręgi, podobnie jak dziecinna kolejka, i nie ma problemu, jeżeli nie zdążyłeś wskoczyć do wagonu – zawsze możesz spróbować następnym razem.

Żeby tak myśleć, wcale nie trzeba być Dzikim. Wysoko rozwinięte cywilizacje Mezoameryki – Majowie, Aztekowie – przedstawiali kalendarz w postaci kamiennego koła. Odmierzali czas w zamkniętych cyklach po 52 lata każdy. A potem wszystko zaczynało się od nowa – kolejne narodziny świata, kolejna szansa. Koło za kołem.

Nasz kalendarz to rubryki miesięcy, ułożone jedna za drugą – zerwałeś kartkę i nie ma powrotu. Nasz pociąg ucieka po prostej, więc jesteśmy zmuszeni gonić go, bez względu na pogodę.

Ich pociąg jeździ w kółko, więc spokojnie czekają pod dachem aż przestanie padać. Nie ma pośpiechu, przecież nawet jeżeli się spóźnią, to jednocześnie będą przed czasem. Oni zawsze mają następne okrążenie. Koło za kołem.

Indianin żyje chwilą. I jak nikt inny potrafi smakować teraźniejszość.

Chwile jego życia są pojedyncze i zamknięte w sobie. Przylegają jedna do drugiej – jak jajka w koszu – ale poza tym przyleganiem stanowi osobne całostki, które oddziela wyraźna skorupka teraźniejszości.

Indianin znajduje się zawsze we wnętrzu aktualnej chwili swojego istnienia – jak kurczak w jajku – i przeżywa ją od środka. Kiedy ją już przeżyje do końca – wyczerpie i opróżni do ostatniej kropelki czasu – wówczas skorupka pęka i Indianin znajduje się w chwili potem. To tak jakby się wykluł i odkrył, że jest we wnętrzu innego jajka. Przy czym to następne wcale nie musi być większe od poprzedniego – ono jest inne, różne, niepowtarzalne. Trudno nawet powiedzieć, że jest n a s t ę p n e, bo indiańskie chwile nie są nanizane na żadną nić – raczej wrzucone luzem do wora życia.

— Wojciech Cejrowski – Gringo wśród dzikich plemion (2003), fragment rozdziału “Indianie czasu nie liczą”


Bo czy nie lepiej żyje się w poczuciu, że nie ma czegoś takiego jak “jedyna i niepowtarzalna szansa”? Że wcale nie trzeba gonić i łapać życia za wszystkie możliwe wypustki. Można żyć spokojnie, niczym się nie przejmować, wiedząc, że jeśli nie uda nam się wsiąść w TEN pociąg, to zawsze przecież przyjedzie następny.


Mapa ze zdjęcia – myloview.pl

Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj:

I dołącz do naszej Tajnej Grupy na Facebooku

Albo zapisz się do darmowego newslettera, aby otrzymywać dodatkowe materiały i treści.

 

 

 

No more articles
Close