„Moda to to, co cztery razy do roku oferują ci projektanci. Styl to coś, co wybierasz sama”. – Lauren Hutton

 

Nie raz już Wam pisałam, że mała szafa jest fajna. Głównie dlatego, że nie musisz się zbytnio zastanawiać nad tym, co na siebie włożyć. Krótko mówiąc: mały wybór, mały problem. Poza tym świadomość tego, że wszystko, albo przynajmniej prawie wszystko do siebie pasuje, daje takie zabawne poczucie bezpieczeństwa i świadomość, że możesz ubierać się nawet z zamkniętymi oczami.

Pozostałe zalety capsule wardrobe to na pewno:

  • porządek – mniej rzeczy łatwiej jest utrzymać w ryzach. Pisałam Wam kiedyś, że wszystkie moje ubrania wiszą na wieszakach, co wcale nie oznacza, że mam ogromną garderobę. Po prostu nie mam zbyt wiele rzeczy. Ale wciąż pamiętam czasy, gdy ubrania piętrzyły się na wysokich kupkach, które oczywiście rozsypywały się za każdym razem, gdy chciałam sięgnąć coś, co znajdowało się na dnie. I wszystkie porządki trzeba było zacząć od nowa. Koszmar.
  • oszczędność czasu – czyli właśnie samo to wybieranie jak i… odpuszczanie zakupów. Wszyscy wiemy ile godzin potrafi zeżreć buszowanie po galeriach handlowych.
  • oszczędność pieniędzy – mało kupujesz to i mało wydajesz. A paradoksalnie często wyglądasz lepiej.
  • świadomość – przy mniejszej liczbie rzeczy łatwiej jest określić swój styl. Nie mówię, że musi on być super wyrazisty jak uniform, ale przynajmniej dla samej siebie dobrze jest wiedzieć, co się lubi, a czego nie.

Jednak największą zaletę małej szafy odkryłam teraz. Gdy wystawiłam ją na próbę podróży.

Końcówkę września i praktycznie cały październik spędziliśmy poza domem. I właśnie dlatego nie było wrześniowego podsumowania szafy. Wszystko przez to, że najzwyczajniej w świecie, nie zabrałam ze sobą zdjęć. W domu pracuję na komputerze stacjonarnym, dlatego w przypadku wyjazdu potrzebne pliki muszę umieszczać na jakimś dysku zewnętrznym. Całą resztę wzięłam, jednak o zdjęciach szafowych zapomniałam.

I tu właśnie wyszło czarno na białym, że łatwiej jest spakować mnie, niż mój komputer ;)

Poniżej ostatnie oddechy lata, spędzone jeszcze w Danii.

 

 

Kopenhaga.

Czyli warsztaty jogowe na początku września z Kino Macgregor. Jeszcze jeden wyjazd, ten był krótki i nastawiony zdecydowanie bardziej na naukę niż na zwiedzanie.

Jako że warsztaty trwały od rana do wieczora, praktycznie wszędzie śmigałam w legginsach. Na zwiedzanie miasta zostawał mi jedynie czas przed śniadaniem i okolice kolacji.

 

Wyjazd do Polski.

Czyli cała masa czasu spędzona w podróży. Pisałam Wam ostatnio w podsumowaniu miesiąca, że zrobiliśmy dobrych kilka tysięcy kilometrów (Dania-Wrocław-moi rodzice-Warszawa-Kreta-Warszawa-mężczyznowi rodzice-Lublin-Duszniki Zdrój-mężczyznowi rodzice-moi rodzice-Dania).

Wciąż podróżowały z nami walizki letnie (potrzebne na Krecie) i zimowe (potrzebne w Polsce, zwłaszcza w górach), lecz wszystko razem wcale nie zajęło aż tak dużo miejsca, jak można by się było spodziewać.

 

 

Kreta.

O naszym październikowym wypadzie na Kretę mogliście poczytać już jakiś czas temu na blogu. Pakowanie się na wyjazd było bajecznie proste –  wystarczyło otworzyć pudło z letnimi rzeczami, wybrać kilka elementów i gotowe.

Wyjazdy letnie są pod tym względem zdecydowanie najłatwiejsze. Można sobie odpuścić wszelkie kurtki, ciężkie buty i ubieranie się na cebulę.

 

Polskie góry.

Wypad w góry od wycieczki na Kretę dzieliło tylko kilka dni i… jakieś 20 stopni różnicy. Na wyspie było ok 30 stopni, podczas gdy u nas temperatura często spadała poniżej 10.

Nie mam zbyt wiele zdjęć, które w jakikolwiek sposób związane byłyby z szafą. Głównie dlatego, że siłą rzeczy wszędzie chodziłam w kurtce. Jednak żadne zimno i nawet największe deszcze nie mogą przyćmić piękna polskich gór jesienią.

I to wcale nie jest tak, że wiedziałam o tym od zawsze, a góry to moja prawdziwa miłość. Szczerze mówiąc ostatnio w górach byłam w podstawówce na obozie wędrownym. Potem już tylko zimą żeby pośmigać na desce.

Jednak teraz jako nawrócony syn marnotrawny, napiszę, że góry jesienią są przepiękne. Na potwierdzenie swoich słów, postaram się Wam podrzucić relację z wyjazdu jeszcze w tym tygodniu.

 

 

Dania.

Po powrocie wciąż czekała na nas jesień. Już nie taka kolorowa jak nasza (środkowe zdjęcie jest z Polski), ale wciąż łagodna i całkiem słoneczna.

 

 

Nie wiem czy pamiętacie, ale sam pomysł codziennego “obzdjęciowywania” zestawów narodził się na Instagramie, gdzie codziennie dodawałam zdjęcie oznaczone tagiem #simplifexcapsule. I wszystko było fajnie do czasu. Do czasu aż mi się to najzwyczajniej w świecie… znudziło ;)

Poza tym mężczyzn wypowiedział pewnego pięknego dnia historyczne zdanie “to od teraz już zawsze MUSISZ codziennie zrobić zdjęcie?”. I właśnie to muszenie trochę mnie otrzeźwiło, bo czasem faktycznie wcale mi się nie chciało i nie miałam najmniejszej ochoty uwieczniać siebie na zdjęciu, a czułam, że jestem do tego w jakiś sposób zobowiązana. A tego nie lubię, blog jest, był i będzie dla przyjemności, a nie dla robienia czegoś na siłę.

Dodatkowo aura pogodowa też wymusza zmianę. Nie jestem mistrzem selfie (serio, kilka razy nawet próbowałam, ale mężczyzn mówi, że na każdym zdjęciu mam kwadratową głowę i wyglądam jak gollum, dlatego więcej nawet nie próbuję) ani mirrorfie, na które pewnie byłabym skazana przy codziennym dokumentowaniu zestawów w domu. Bo 30 zdjęć w czapce i kurtce raczej zbyt wiele Wam nie powie ;)

Nie raz już Wam mówiłam, że to co w życiu kocham najbardziej to zmiana, dlatego i Simplook doczekał się reformy. To już ostatnie zestawienie w takim wydaniu, mam nadzieję, że kolejne będą tylko lepsze :)

Oczekujcie ;)

 

A jak to wygląda u Was, lubicie gdy ktoś robi Wam zdjęcia,
czy raczej uciekacie jak najdalej od obiektywu?
A zmiany? 
Lubicie, czy wolicie jak wszystko zostaje po staremu?

 

 

Jeżeli spodobał Ci się wpis, to znajdź mnie proszę tutaj:

I dołącz do naszej Tajnej Grupy na Facebooku

Albo zapisz się do darmowego newslettera, aby otrzymywać dodatkowe materiały i treści.

 

 

No more articles
Close